Archiwum autora: Magda Sarat

Maskują się i godzinami czekają

Maskujemy się i godzinami czekamy na „ten moment”. Nie zawsze się udaje

Przeglądając zdjęcia dzikiej przyrody, wielokrotnie możemy się zastanawiać, jak powstają kadry, na których natura odkrywa swoje najbardziej skryte tajemnice. Czy zawsze bywa tak, że fotograf wychodzi w teren, przypadkiem trafia na ciekawą sytuację i szczęśliwym zbiegiem okoliczności robi wymarzone ujęcie? Nie zawsze bywa tak kolorowo. Najczęściej szczęśliwemu trafowi towarzyszą dziesiątki godzin spędzonych na obserwacjach i kolejne dziesiątki godzin oczekiwania na ten jeden właściwy moment.

Otaczający nas świat dzikiej przyrody fascynuje i zachwyca. Bliskie spotkania z naturą i podglądanie życia zwierząt to świetny sposób na odpoczynek po pracy, oderwanie się od szarej codzienności i zgiełku miasta. Nic więc dziwnego, że chcemy zatrzymać te chwile na dłużej, coraz częściej zabieramy ze sobą aparat fotograficzny i upamiętniamy na zdjęciach to, co mamy okazję zobaczyć. Wybierając się na spacer do lasu czy nad jezioro, warto mieć go pod ręką, bo nigdy nie wiadomo, co spotkamy na naszej drodze.

fot. Łukasz Łukasik

OK 8041

Oczywiście, aby zrobić interesujące zdjęcie, niekoniecznie musimy wybierać się na dalekie wyprawy do egzotycznych zakątków. Czasem, żeby znaleźć ciekawy temat, wystarczy rozejrzeć się wokół domu albo pójść do parku. Znamy wielu fotografów przyrody, którzy robią świetne zdjęcia dzikich ptaków zamieszkujących parki i tereny zielone dużych miast. I absolutnie nie chodzi tu o oswojone krzyżówki czy łabędzie. Ptasia różnorodność na zielonych wyspach terenów zurbanizowanych może zaskoczyć i dać wiele okazji do ciekawych kadrów. Wszystko zależy od naszej wyobraźni i inwencji twórczej. Tak czy inaczej, warto pamiętać, że nasze najbliższe otoczenie może być idealnym miejscem do stawiania pierwszych kroków w fotografii przyrodniczej.

Pierwsze kroki w fotografowaniu przyrody najlepiej stawiać w swoim najbliższym otoczeniu

Wiewiórka pospolita (Sciurus vulgaris) 9616

Nieco bardziej zaawansowane zajmowanie się fotografowaniem dzikiej przyrody stawia jednak przed nami zdecydowanie większe wyzwania. Nie wystarczy samo posiadanie aparatu i umiejętność sprawnego posługiwania się nim w terenie. W tym wypadku na pierwszym miejscu koniecznie powinna znaleźć się wiedza przyrodnicza. Bez poznania biologii i zwyczajów bohaterów naszych zdjęć ciężko będzie osiągnąć sukces. Wiedza o środowisku, w jakim należy szukać poszczególnych gatunków, znajomość ich zachowania, cyklów dobowych czy rocznych, zdecydowanie ułatwiają pracę i zwiększają szansę na bliskie spotkania.

Coraz większa dostępność sprzętu fotograficznego i wspomniana na wstępie potrzeba kontaktu z dziką przyrodą sprawiają, że ta dziedzina fotografii stała się dziś dość popularna. Warto jednak pamiętać, że jedną z najważniejszych zasad fotografa przyrody jest nie szkodzić. Oczywiście nasze przebywanie w terenie niezależnie od tego, jak dyskretnie się zachowujemy, zawsze stanowi jakąś ingerencję. Ważne, aby była ona jak najmniejsza, a przyroda odwdzięczy się wieloma okazjami do niezapomnianych kadrów i obserwacji.

Wtopienie się w otoczenie daje szansę nad podpatrywanie i fotografowanie naturalnego zachowania dzikich zwierząt

Jedną z najlepszych metod, aby mało inwazyjnie podpatrywać życie zwierząt, jest stanie się niewidzialnym. Idealną czapkę niewidkę w tym przypadku stanowi dobre, wtapiające się w otoczenie ukrycie. No i oczywiście znowu pojawia się pytanie, gdzie je ustawić, żeby zrobić dobre zdjęcie. W tej sytuacji z pomocą przychodzi nam znajomość zwyczajów poszczególnych gatunków i poprzedzające sesję obserwacje terenu. Warto przy okazji pamiętać, że ciągle mamy do czynienia z dziką przyrodą. Dziką i nie do końca przewidywalną.

Dobre maskowanie zwiększa szanse na ciekawe ujęcia

OK 0316

Nieraz zdarzało się, że znaleźliśmy dobre miejsce, na przykład rozlewisko, na które ptaki regularnie każdego dnia przylatywały na żerowisko. Na obrzeżach rozlewiska rozstawiliśmy czatownię – niewielki, dobrze zamaskowany namiocik fotograficzny, który pod osłoną krzaków nie wyróżniał się z otoczenia. Kolejne dwa dni obserwacji przez lornetkę potwierdzały słuszność wyboru – przed ukryciem roiło się od skrzydlatego towarzystwa.

W końcu nadszedł wielki dzień. Na godzinę przed świtem, w zupełnych ciemnościach ukryliśmy się w naszej czapce niewidce, cierpliwie oczekując, co przyniesie poranek. Po kilku godzinach oczekiwania w zasięgu obiektywu poza jedną czaplą, która brodziła na skraju trzcinowiska, nie pojawiło się kompletnie nic. Tego akurat poranka ptaki na stołówkę wybrały sobie zupełnie inny fragment rozlewiska. No cóż — bywa i tak. Nie poddając się, następnego poranka ponownie zasiedliśmy w naszej czatowni. Tym razem jeszcze przed wschodem słońca zaczęli zlatywać się pierwsi stołownicy. A kiedy słońce wysunęło się zza linii horyzontu i pomalowało świat pastelami, trudno było zdecydować, w którą stronę skierować obiektyw.

Aby wyczekać odpowiedni moment nieraz trzeba wykazać się dużym zapasem cierpliwości

Jedno jest pewne – fotografowanie przyrody zapewnia całą gamę atrakcji. Od czołgania się w mokrej od rosy trawie, poprzez brodzenie w błotach i trzęsawiskach, aż po wielogodzinne tkwienie w ukryciu w mroźne zimowe poranki. Każdy gatunek, z jakim chcemy się spotkać, stanowi wyzwanie. A o ostatecznym efekcie często decyduje łut szczęścia.

Fotografowanie cietrzewi na tokowisku wymagało spędzenia wielu godzin w ukryciu

Nieraz bywało, że po wejściu do ukrycia jeszcze nie zdążyliśmy wyjąć sprzętu z plecaków, a nasz główny bohater już pojawił się w spodziewanym miejscu. Często bywa również tak, że wielogodzinne cierpliwe oczekiwanie nie przynosi żadnego efektu. Albo szczyt naszych marzeń pojawia się na kilka sekund i znika. W takiej sytuacji o sukcesie decyduje refleks i spostrzegawczość.

W kategorii „zapoluj na zjawę” zdecydowanym liderem okazał się chomik. Pewnego razu zamarzyliśmy o spotkaniu z tym sympatycznym stworem. Nie pozostało więc nic innego, jak wybrać się w regiony, gdzie występuje. Z pomocą przyszedł znajomy fotograf przyrody, który od lat fotografował chomiki na swoim terenie. Od razu na wstępie zastrzegł jednak, że łatwo nie będzie i trzeba uzbroić się w dużą dawkę cierpliwości.

Dwa kolejne popołudnia nakryci siatkami maskującymi, z gałkami ocznymi przylepionymi do wizjerów aparatów, leżeliśmy więc w cierpliwym bezruchu przed norką, z której szczyt naszych marzeń miał wychylić swój wąsaty pyszczek. Bez efektu. Dopiero trzeciego dnia, tuż przed zachodem słońca z norki wysunął się najpierw ruchliwy nos, czarne paciorki oczu, a następnie cała reszta chomika. Czujnie rozejrzał się wokół siebie, powęszył, a następnie podreptał w sobie tylko znanym kierunku. Jednak dla tych kilku chwil szczęścia warto było cierpliwie trwać na posterunku.

Chomik europejski to jedno z trudniejszych wyzwań fotograficznych. Często bywa tak, że jedyne na co patrzymy przez wiele godzin, to malownicze miejsce w którym powinien się pojawić

Czasem bywa również, że w fotografii przyrodniczej zdarzają się bonusy i niespodzianki. Poranek nad rozlewiskiem. Od wczesnego świtu czaple białe i siwe pięknie pozowały, brodząc i polując tuż przed ukryciem. W pewnym momencie całe towarzystwo zerwało się i rozleciało po okolicy. Słońce było już dość wysoko, ale dawało jeszcze w miarę dobre światło, więc warto było poczekać. Choć z drugiej strony być może był to dobry moment, żeby niepostrzeżenie opuścić stanowisko i wrócić, odespać zarwaną noc. W trakcie takich właśnie rozważań tuż naprzeciw czatowni rozsunęły się trzciny i wyszła z nich sarna ze swoim młodym. Brodząc w płyciźnie, przeparadowały przed obiektywem i jak zjawy znikły wśród zieleni na drugim końcu rozlewiska. Te kilka minut zastanawiania się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym porankiem, zadecydowało o spotkaniu, które mogło się nie wydarzyć przy przedwczesnym opuszczeniu ukrycia.

 

W fotografii przyrodniczej często potrzebny jest przysłowiowy łut szczęścia

Jeszcze inną kategorię stanowi fotografowanie ptaków podczas przelotów. Zwłaszcza gatunków, które migrując, zatrzymują się nad brzegiem Bałtyku i uzupełniają braki energetyczne na nadmorskich plażach. Często są to gatunki gniazdujące na dalekiej północy, które nie mają dużych obaw przed człowiekiem. Ich fotografowanie nie wymaga budowania ukryć ani zbytniego maskowania. Często wystarczy cierpliwie i bez ruchu poleżeć nad brzegiem morza, żeby zostać dosłownie otoczonym przez intensywnie żerujące biegusy, szlamniki i kamuszniki. Taka fotografia to całkiem przyjemna odskocznia od brodzenia w błocie i wielogodzinnych zasiadek w ciasnym namiociku.

Jedno jest pewne. To właśnie różnorodność naszych bohaterów, ich nieprzewidywalność i trud, jaki trzeba włożyć w osiągnięcie celu, sprawiają, że chce się podejmować kolejne wyzwania.

Magda Sarat i  Łukasz Łukasik

 

Grunt to się nie poddawać

Grunt to się nie poddawać.

Pory roku to cudowna sprawa. Za każdym razem czeka się na coś innego. Jesienią czarują nas piękne stada żurawi, czy dudniące po kniejach rykowisko jeleni. Zimą żubry i łosie wdzięcznie pozują w swoich ostojach. A potem nagle przychodzi wiosna i natłok tematów fotograficznych powoduje lekkie drżenie kolan.
Tym razem wiosny oczekiwaliśmy z pewnym niepokojem. Zima była marna, a brak śniegu i mrozu przyczynił się do braku wody na bagnach. Zastanawialiśmy się, jak to wodno-błotne towarzystwo sobie poradzi w tak niesprzyjających warunkach. Na szczęście w wielu miejscach powstały małe kałuże i dawały nadzieję, że przetrwają przynajmniej do połowy wiosny.
Biebrzańska wiosna to odwieczny dylemat. Dookoła dzieje się tak wiele, że ciężko to ogarnąć wzrokiem. A co dopiero sfotografować. Co roku toczę ze sobą małą bitwę. Plany mam zawsze wielkie, ale rzeczywistość i tak mnie zaskakuje serwując cudne niespodzianki. Przez co oczywiście nie zawsze udaje mi się nawet podjąć realizacji pierwotnych założeń. Pełni tego typu dylematów i rozterek szwendaliśmy się więc po naszych mini rozlewiskach zaglądając to tu, to tam. Sprawdzając co gdzie kwacze, co gdzie kracze. W niektórych miejscach pierzaste towarzystwo zaczynało już nawet przystępować do lęgów. Tam nie pchaliśmy swoich ciekawskich nosów. Lęgi to zdecydowanie czas, w którym należy odpuścić fotograficzne wścibstwo. Może się bowiem zdarzyć tak, że z braku wiedzy przyczynimy się do ptasiej tragedii.
Gęsi w tym roku zadrwiły z nas okrutecznie. Trzymały się daleko i reagowały nerwowo na każdy ruch w okolicy. Nie było więc sensu i powodu, aby je dodatkowo drażnić swoja obecnością. W zasadzie to dzień tak nam się rozwlókł, że mogliśmy spokojnie wracać do domu. Na dodatek zaczynało solidnie wiać, a moja migrena niezawodnie sygnalizowała potężna zmianę pogody. Byliśmy tak pewni swego, że nawet postanowiliśmy schować aparaty do plecaków. Wiem, wiem, to jest podstawowy błąd fotografa przyrody, ale tym razem pogoda nie pozostawiała nam żadnych złudzeń. Już nic ciekawego się nie miało prawa wydarzyć.
Kiedy tylko skończyłam swoją tyradę na ten temat, w polu widzenia pojawił się rycyk. Daleki mały punkcik na niebie oblatujący swój rewir. Mój kolejny wywód dotyczył tego, że i tak nic nam po nim, bo jest daleko i lata. Poza tym, choć plecak był blisko, to i tak nie widziałam najmniejszego sensu, żeby wyciągać z niego aparat. Zapatrzeni w przestrzeń nadal powoli toczyliśmy się przed siebie.
Tymczasem mały punkcik powolutku, acz systematycznie rósł nam w oczach. Już mogliśmy rozpoznać poszczególne kolory w upierzeniu. Coraz wyraźniej było widać szczegóły – nawet błyszczące, malutkie oczko zrobiło się całkiem wyraźne. I to był właśnie ten moment, kiedy adrenalina wystrzeliła jak wulkan. Oczko! Widziałam wyraźnie śliczne, czarne oko, a to oznaczało, że ptak był blisko. Nawet bardzo blisko.
Rycyk nie będąc świadomym jak nagłe i wielkie emocje wzbudził, z prawdziwą gracją wylądował na łące nieopodal naszego samochodu. Parę razy zagadał coś po swojemu i jak gdyby nigdy nic zabrał się za żerowanie. Ja w tym samym czasie gorączkowo próbowałam wybić sobie bark sięgając po aparat. Hondziana ma to do siebie, że choć na co dzień jest najwygodniejszym samochodem świata, to w sytuacjach kryzysowych pokazuje pazur i wszelkimi swoimi tajnymi mocami skutecznie utrudnia podjęcie błyskawicznej akcji wyciągania aparatów.
Tym razem też tak było. Plecak na tylnym siedzeniu przekręcił się zamkiem na opak, zapięte pasy jak na złość przyblokowały się w pozycji na wdechu i nijak nie mogłam ich odpiąć. A rycyk nadal spokojnie paradował niczym niewzruszony. Po krótkiej szarpaninie i przy akompaniamencie wściekłych syków, w końcu wyjęłam aparat. Otworzyłam powolutku okno i zrobiłam kilka zdjęć. Tak na próbę. Rycyk kompletnie nie zwracał na nas uwagi. Jeszcze wolniej otworzyłam drzwi i jak wąż wypełzłam z autka. Rycyk żerował dalej. Dzielił nas dość solidny rów melioracyjny i wszystko wskazywało na to, że pierzak czuje się całkowicie bezpiecznie po jego drugiej stronie. Rozpoczęłam więc mozolny proces powolnego podczołgiwania się do wymarzonego modela. To wcale nie było takie proste, bo wlokłam ze sobą skromne cztery i pół kilo aparatu z wielgachnym obiektywem. Przez chwile nawet pomyślałam, że może uda mi się tak diabelnie nie ubrudzić, ale szybko porzuciłam tę myśl.
Pan rycyk dumnie prezentował swoja pierś. A skoro tak się zaczął wdzięczyć i puszyć to oznaczało tylko jedno. Gdzieś wśród traw pojawiła się pani rycykowa. Miałam cichą nadzieje, że i ona potraktuje nas jako niegroźny element krajobrazu. Do osiągnięcia upragnionej pozycji dzielił nas już niewielki dystans. Sprawę trochę komplikował wspomniany rów, ale nie wyglądało to jakoś przesadnie tragicznie. W końcu chwilka niewygody to nic takiego strasznego.
Doczołgaliśmy się do skraju wody, a rycyki nadal nas ignorowały. Idealnie. Wykonałam kilka zdjęć, sprawdziłam czy nic mi nie przesłania kadru i zatraciłam się w dalszym fotografowaniu. Po kilkunastu minutach poczułam pierwsze objawy leżenia głową do dołu. Niestety, stromy brzeg rowu nie pozwalał zmienić pozycji na wygodniejszą, a odrętwiałe ręce zaczęły lekko się trząść. Kręgosłup zdecydowanie dawał znać, że nie jest stworzony do wyginania się w drugą stronę, a głowa rozbolała jakby miała zaraz pęknąć. Jeszcze kwadrans wcześniej byłam pewna, że ta chwila rycykowego szczęścia będzie króciusieńka i ptaki bezceremonialnie znikną z pola widzenia. Nie spodziewałam się, że tak bardzo będą nas ignorowały.
Fotografowanie z podchodu zazwyczaj kończy się krótkimi spotkaniami, a zwierzęta wolą się oddalić na komfortową dla nich odległość. Kompletnie nieprzydatną z perspektywy fotografa przyrody. I choć czasem spotyka się takie mało bojaźliwe osobniki, to są to raczej bardzo rzadkie sytuacje. Tym razem trafiliśmy na wyjątkowo tolerancyjne ptaki i bardzo nietolerancyjne ukształtowanie terenu. Nie dość, że leżeliśmy głowami w dół, to dodatkowo cisnęliśmy się na bardzo wąskim kawałku ziemi. Tylko w tym jednym miejscu krzaki nie przesłaniały widoku i można było spokojnie fotografować. Niestety, również tylko w tym jednym miejscu nie można było ruszyć się nawet o milimetr, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Odrętwienie powoli zamieniało się w ból. A rycyki nieświadome naszej męczarni w najlepsze zabrały się za produkcje jajek.
W takiej chwili człowiek zazwyczaj zapomina o wszelkich niewygodach. Ja musiałam się jednak skupić podwójnie, bo moja ręka nie zapomniała, że jest zmęczona. Drżała w najlepsze, co skutkowało tym, że amplituda drgań na końcu obiektywu przypominała fale wzburzonego oceanu. Ani trochę nie ułatwiało to wykonania zadania, jakim było uwiecznienie na zdjęciach tej wyjątkowej sytuacji. Wyobraźnia jednak skutecznie motywowała do pokonania chwilowych niedogodności. W końcu nie codziennie ma się okazję do fotografowania tych wdzięcznych ptaków i to w dodatku w tak intymnych chwilach. Migawki aparatów terkotały bez wytchnienia.
Po krótkim uniesieniu nadszedł czas odpoczynku. Ptaki powolnym krokiem zaczęły się od nas oddalać, raz po raz zanurzając długie dzioby w gęstej łące i wyciągając smakowite kąski. My równie zaczęliśmy myśleć o powrocie do samochodu. Pomyśleć łatwo, tylko rozruszanie obolałych gnatów wcale nie było takie proste, jak się wydawało. Sapiąc i postękując zebraliśmy w końcu nasze cztery litery i powlekliśmy się do autka. Stan kart pamięci napawał nas optymizmem, a wstępne przeglądanie wywołało szerokie uśmiechy na twarzach. Po raz kolejny okazało się, że tropiąc przyrodę niczego nie można być pewnym na sto procent.

Wilk

A miało już się nic nie wydarzyć. Były żubry i pejzaże zimowe, miłe spotkania i wiele śmiechu. Spełniły się wszelkie warunki żeby pierwszy noworoczny wyjazd uznać za w pełni udany. Ostatnie zdjęcie z zimowej Łutowni i jazda. Aparaty z krótkimi obiektywami wylądowały w na wpół zamkniętych plecakach. Parę uśmiechów na pożegnanie puszczy, pierwszy zakręt na drodze do domu i …. Głaz niedowierzania spadł nam na głowy. Pies czy wilk, burek czy jednak szara eminencja? Cholercia jednak wilk! Po samochodzie rozległ się głuchy syk, cholera obiektywy! No cóż, trudno, znając życie będziemy mieli parę sekund na zrobienie foty dokumentacyjnej. Więc robimy. Takiej okazji nie można zmarnować. Pierwsza seria na krótko, jakim cudem udało nam się w końcu przepiąć obiektywy, nie wiem, ale udało się. Wiem za to, że tego spotkania nie zapomnimy nigdy 🙂

 

Wariacje pseudo-naukowe

Wariacje pseudo-naukowe zdesperowanego fotografa.

Bitki wieprzowe, czyli ptasie zwyczaje kuchenne.

Kiedy w trakcie wielogodzinnej zasiadki nie dzieje się zupełnie nic, zmysły są wyczulone na najdrobniejsze zmiany w otoczeniu. Człowiek może dokonać wstrząsających odkryć, nawet przyrodniczych. W momencie, kiedy w końcu coś zaczyna się dziać, fotograf reaguje niemal automatycznie. Skupia sto procent uwagi na bohaterach zdjęć. Ostrość, światło, balans bieli, kadrowanie, akcja – reakcja. Wszystko inne przestaje się liczyć. Ale podświadomość działa i wszystko rejestruje. W momencie chwilowego rozprężenia, w czatowni zostaje postawiona pierwsza hipoteza. Ten dzik rano był bardziej okrągły! Postępowanie dowodowe, na matrycy, niezbicie wskazuje słuszność wysuniętych wniosków. Po chwili konstruuje się zdecydowana teza – został udeptany. Żeby nie zostać posądzonym o nierzetelność należy przedstawić naukowe dowody. W tym celu trzy niezależne osoby rzucają się do aparatów i z zaciętością dokumentują wszelkie przejawy udeptywania. Wnioski końcowe – kruki przed konsumpcją udeptują posiłek.

Afrykański pomór świń, czy może inny cichy zabójca?
Ostatnimi czasy głośno było o chorobie dziesiątkującej świnie te domowe i te dzikie. Jak jest z hodowlanymi, nie mamy pojęcia ale dokonaliśmy drugiego w życiu przyrodniczego odkrycia! Rozpracowaliśmy cichego zabójcę naszych dzików. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że z pozoru niewinny, malutki słodki ptaszek jest krwiożerczą bestią czającą się w leśnych ostępach. Mowa tu o sikorce bogatce. To maleństwo atakuje podstępnie i znienacka. Rzuca się na dziczy gwizd. Lotem błyskawicy wciska się w otwory nosowe i dusi niczego niespodziewającą się dziką świnię. W ten sposób sikory zdobywają potężne zapasy pożywienia na ciężkie zimowe czasy.
Gdzie są łosie kiedy ich nie ma ?

To pytanie nurtowało nas już od dawna. Jednego dnia w terenie spotykamy ich kilka lub kilkanaście, innym razem nawet cienia nie widać. Co się z nimi dzieje? Przeczesywanie lasu, zaglądanie za każde drzewko, nie przynosi pożądanych rezultatów. Rozpływają się w niebycie i już ! Otóż niedawno rozwiązaliśmy, trzecią już przyrodniczą zagadkę. Łosie, kiedy nigdzie ich nie ma, chowają się do nor. Swoimi szerokimi racicami poszerzają nory saren i chowają się do nich, kiedy jest brzydka pogoda. Kiedy jest naprawdę fatalnie, szerokimi łopatami zasypują wejście stertą starych liści i dlatego nigdzie ich nie można wypatrzeć. Proceder ten uprawiają całymi rodzinami. O czym świadczą sterty liści usypywane w bliskim sąsiedztwie.
Teorie, acz absurdalne mają swoje odzwierciedlenie w stanach naszych umysłów po niezbyt udanych zasiadkach fotograficznych. Odnieście się wiec do nich łagodnie i z przymrużeniem oka. W końcu Kopernik na początku też nie miał lekko a siedzenie w zimnej i wilgotnej budzie musi mieć jakieś skutki uboczne.

Król rykowiska

        Do dziś pamiętam te wszystkie magiczne dźwięki puszczy: wróżki, duchy, skrzaty i potwory. Wszystko to mieszkało za oknem między starymi sosnami. Dziecięca wyobraźnia pracowała pełną parą. W rzece grasowały utopce, a w lesie niezliczone hordy stworów różnej maści. Z biegiem latrzeczne straszydła okazały się szczupakami, sumami i rozmaitą roślinnością. Do lasu powróciły skrzydła, łapy i kopyta, a ja odkryłam trochę inną magię puszczy – wcale nie mniej intrygującą i ciekawą niż ta dziecięca.
        W zasadzie wszystko zaczęło się tak jak co roku. Przyszedł wrzesień, wieczorem zrobiło się ciut chłodniej nadszedł więc czas wybrać się do lasu, żeby poszukać ryczących jeleni. Poznane miejsce okazało się strzałem w dziesiątkę. Jeszcze dobrze nie zdążyliśmy otworzyć drzwi Hondziany, a powietrze już zadrżało od potężnego ryku. Raz, drugi trzeci, czwarty. W pośpiechu zbieraliśmy szczęki z ziemi, a to co nas otaczało przerastało nasze najśmielsze oczekiwania. Czytaj dalej

Czaty na skrzydlatego baranka

Baranek, bekas, kszyk – takimi nazwami określa się tego mistrza podniebnych akrobacji, któremu długi jak ołówek dziób, wydaje się w tych lotniczych wyczynach w ogóle nie przeszkadzać.

            O tym, jak trudno zrobić zdjęcie lecącego kszyka, przekonał się chyba każdy, kto choć raz próbował złapać w kadr latającego zygzakiem długodzioba. Przyznaję się – ja też próbowałem i mimo wielokrotnych i usilnych prób efektami lepiej się nie chwalić. Jak więc zrobić zdjęcie bekasa, który dobrze się ukrywa w zaroślach i turzycowiskach? Przecież dzięki swojemu kamuflażowi idealnie zlewa się z tłem, a podczas naszych wędrówek po moczarach najczęściej zrywa się tuż spod nóg z głośnym „ksz-ksz”? Sposób jest – przecież jak każde żywe stworzenie również baranek musi coś jeść, wystarczy więc tylko zlokalizować jego stołówkę. Czytaj dalej

Marzenie o zimorodku

Marzenia się spełniają. Czasem, niezbyt często ale warto jest wierzyć i czekać. Oczywiście spełniają się w sobie tylko znanych okolicznościach i kolejności ale to już nie jest najważniejsze, ważny jest efekt końcowy.
Marzył mi się zimorodek, w miejscu gdzie będę mogła go spokojnie podglądać i fotografować. Wypatrywałam za nim oczy wszędzie gdzie tylko mógł się pojawić. Czasem nawet mi się śnił, ot taki przyrodniczy bzik. Więc słowa znajomego „o zobacz tu była jego norka i nadal często się tu pokazuje” podziałały jak balsam na duszę. Wystarczyło tylko znaleźć oddalone od niej  miejsce, w którym najczęściej poluje.
Scenariusz spotkań z zimkiem stał się już pewnym rytuałem. Ciemną nocą, „nadludzką mocą” zwlekałam się z cieplutkiego łóżka. Przy okazji odkryłam jedną z intrygujących właściwości materaca, im wcześniejsza godzina do wstawania, tym materac wygodniejszy i trudniej się z niego podnieść. Około ósmej traci tę właściwość i staje się niewyobrażalnie niewygodny tak, że człowiek sam  wyskakuję z łóżka. Dziwne.
O potworze z tysiącem nogawek i rękawów, już kiedyś pisałam. Z dalszych obserwacji nowy wniosek to taki, że potwór o dwudziestej spokojnie leży na fotelu i prawdopodobnie drzemie a o drugiej w nocy budzi się do życie z niespotykaną  energią i mocą.

Czytaj dalej

Żurawia miłość

Znowu nie dowierzam temu co robię. Nastawiłam budzik na 4.00, przecieram oczy ze zdumienia i zastanawiam się czy aby nie da się odrobinę później? Nie! Jutro przed świtem mam zamiar podglądać żurawie.
Tradycyjnie potykając się o własne nogi ale z uśmiechem na ustach pokonuję poranne trudności, już nie myślę o zbieraniu znaczków. Wiem, że jestem od tego uzależniona jak od powietrza.
Hondziana dzielnie trzyma się nitki asfaltu, dobrze, że chociaż ona wie po czym ma jechać bo ja jeszcze troszkę śpię i zdecydowanie tylko udaję, że wiem co robię. Czytaj dalej

Strażnik tajemnic

Najczarniejsza godzina przychodzi przed świtem. Świat dookoła wydaje się bardzo nieprzystępny, a wnętrze niedawno wybudowanej czatowni, bardzo nieprzyjazne. W głowie tradycyjnie pojawia się myśl, i po co mi to wszystko? Gdzieś w oddali pojawia się wyczekiwany głos, ciche „glok, glok” Zamieram więc w bezruchu i oczekiwaniu na znajomy świst powietrza, przecinanego kruczymi skrzydłami. Teraz wiem, że najważniejsze to nie ruszać obiektywem, żeby nie spłoszyć tego niesamowicie ostrożnego ptaka. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, refleks światła na soczewce i godziny oczekiwania będą stracone, a spłoszone ptaki na długo odlecą i zapamiętają, że w tym miejscu dzieje się coś niepokojącego. Czytaj dalej

Kawa po puszczańsku

Wstawanie o nieprzyzwoicie wczesnych porach ma to do siebie, że zawsze przynosi ze sobą jakieś niespodzianki. Przez kilka lat wydawało mi się, że dźwięk budzika o 3.30 to najstraszniejsza z możliwych tortur. Ach w jakiej nieświadomości i błędzie trwałam.
Puszcza jak zwykle przywitała mnie szumem drzew i zapachem łąk, nie wytrzymałam i po tygodniu na bagienku musiałam ją odwiedzić. Cudownie było móc znowu pod bosymi stopami poczuć nagrzany mech, zatopić palce w poskręcanych wiatrem trawach, położyć się i poczuć ten ciepły, delikatny dotyk wiatru. Niebiesko- zielony czas, magia trwa.

Czytaj dalej