Grunt to się nie poddawać.
Pory roku to cudowna sprawa. Za każdym razem czeka się na coś innego. Jesienią czarują nas piękne stada żurawi, czy dudniące po kniejach rykowisko jeleni. Zimą żubry i łosie wdzięcznie pozują w swoich ostojach. A potem nagle przychodzi wiosna i natłok tematów fotograficznych powoduje lekkie drżenie kolan.
Tym razem wiosny oczekiwaliśmy z pewnym niepokojem. Zima była marna, a brak śniegu i mrozu przyczynił się do braku wody na bagnach. Zastanawialiśmy się, jak to wodno-błotne towarzystwo sobie poradzi w tak niesprzyjających warunkach. Na szczęście w wielu miejscach powstały małe kałuże i dawały nadzieję, że przetrwają przynajmniej do połowy wiosny.
Biebrzańska wiosna to odwieczny dylemat. Dookoła dzieje się tak wiele, że ciężko to ogarnąć wzrokiem. A co dopiero sfotografować. Co roku toczę ze sobą małą bitwę. Plany mam zawsze wielkie, ale rzeczywistość i tak mnie zaskakuje serwując cudne niespodzianki. Przez co oczywiście nie zawsze udaje mi się nawet podjąć realizacji pierwotnych założeń. Pełni tego typu dylematów i rozterek szwendaliśmy się więc po naszych mini rozlewiskach zaglądając to tu, to tam. Sprawdzając co gdzie kwacze, co gdzie kracze. W niektórych miejscach pierzaste towarzystwo zaczynało już nawet przystępować do lęgów. Tam nie pchaliśmy swoich ciekawskich nosów. Lęgi to zdecydowanie czas, w którym należy odpuścić fotograficzne wścibstwo. Może się bowiem zdarzyć tak, że z braku wiedzy przyczynimy się do ptasiej tragedii.
Gęsi w tym roku zadrwiły z nas okrutecznie. Trzymały się daleko i reagowały nerwowo na każdy ruch w okolicy. Nie było więc sensu i powodu, aby je dodatkowo drażnić swoja obecnością. W zasadzie to dzień tak nam się rozwlókł, że mogliśmy spokojnie wracać do domu. Na dodatek zaczynało solidnie wiać, a moja migrena niezawodnie sygnalizowała potężna zmianę pogody. Byliśmy tak pewni swego, że nawet postanowiliśmy schować aparaty do plecaków. Wiem, wiem, to jest podstawowy błąd fotografa przyrody, ale tym razem pogoda nie pozostawiała nam żadnych złudzeń. Już nic ciekawego się nie miało prawa wydarzyć.
Kiedy tylko skończyłam swoją tyradę na ten temat, w polu widzenia pojawił się rycyk. Daleki mały punkcik na niebie oblatujący swój rewir. Mój kolejny wywód dotyczył tego, że i tak nic nam po nim, bo jest daleko i lata. Poza tym, choć plecak był blisko, to i tak nie widziałam najmniejszego sensu, żeby wyciągać z niego aparat. Zapatrzeni w przestrzeń nadal powoli toczyliśmy się przed siebie.
Tymczasem mały punkcik powolutku, acz systematycznie rósł nam w oczach. Już mogliśmy rozpoznać poszczególne kolory w upierzeniu. Coraz wyraźniej było widać szczegóły – nawet błyszczące, malutkie oczko zrobiło się całkiem wyraźne. I to był właśnie ten moment, kiedy adrenalina wystrzeliła jak wulkan. Oczko! Widziałam wyraźnie śliczne, czarne oko, a to oznaczało, że ptak był blisko. Nawet bardzo blisko.
Rycyk nie będąc świadomym jak nagłe i wielkie emocje wzbudził, z prawdziwą gracją wylądował na łące nieopodal naszego samochodu. Parę razy zagadał coś po swojemu i jak gdyby nigdy nic zabrał się za żerowanie. Ja w tym samym czasie gorączkowo próbowałam wybić sobie bark sięgając po aparat. Hondziana ma to do siebie, że choć na co dzień jest najwygodniejszym samochodem świata, to w sytuacjach kryzysowych pokazuje pazur i wszelkimi swoimi tajnymi mocami skutecznie utrudnia podjęcie błyskawicznej akcji wyciągania aparatów.
Tym razem też tak było. Plecak na tylnym siedzeniu przekręcił się zamkiem na opak, zapięte pasy jak na złość przyblokowały się w pozycji na wdechu i nijak nie mogłam ich odpiąć. A rycyk nadal spokojnie paradował niczym niewzruszony. Po krótkiej szarpaninie i przy akompaniamencie wściekłych syków, w końcu wyjęłam aparat. Otworzyłam powolutku okno i zrobiłam kilka zdjęć. Tak na próbę. Rycyk kompletnie nie zwracał na nas uwagi. Jeszcze wolniej otworzyłam drzwi i jak wąż wypełzłam z autka. Rycyk żerował dalej. Dzielił nas dość solidny rów melioracyjny i wszystko wskazywało na to, że pierzak czuje się całkowicie bezpiecznie po jego drugiej stronie. Rozpoczęłam więc mozolny proces powolnego podczołgiwania się do wymarzonego modela. To wcale nie było takie proste, bo wlokłam ze sobą skromne cztery i pół kilo aparatu z wielgachnym obiektywem. Przez chwile nawet pomyślałam, że może uda mi się tak diabelnie nie ubrudzić, ale szybko porzuciłam tę myśl.
Pan rycyk dumnie prezentował swoja pierś. A skoro tak się zaczął wdzięczyć i puszyć to oznaczało tylko jedno. Gdzieś wśród traw pojawiła się pani rycykowa. Miałam cichą nadzieje, że i ona potraktuje nas jako niegroźny element krajobrazu. Do osiągnięcia upragnionej pozycji dzielił nas już niewielki dystans. Sprawę trochę komplikował wspomniany rów, ale nie wyglądało to jakoś przesadnie tragicznie. W końcu chwilka niewygody to nic takiego strasznego.
Doczołgaliśmy się do skraju wody, a rycyki nadal nas ignorowały. Idealnie. Wykonałam kilka zdjęć, sprawdziłam czy nic mi nie przesłania kadru i zatraciłam się w dalszym fotografowaniu. Po kilkunastu minutach poczułam pierwsze objawy leżenia głową do dołu. Niestety, stromy brzeg rowu nie pozwalał zmienić pozycji na wygodniejszą, a odrętwiałe ręce zaczęły lekko się trząść. Kręgosłup zdecydowanie dawał znać, że nie jest stworzony do wyginania się w drugą stronę, a głowa rozbolała jakby miała zaraz pęknąć. Jeszcze kwadrans wcześniej byłam pewna, że ta chwila rycykowego szczęścia będzie króciusieńka i ptaki bezceremonialnie znikną z pola widzenia. Nie spodziewałam się, że tak bardzo będą nas ignorowały.
Fotografowanie z podchodu zazwyczaj kończy się krótkimi spotkaniami, a zwierzęta wolą się oddalić na komfortową dla nich odległość. Kompletnie nieprzydatną z perspektywy fotografa przyrody. I choć czasem spotyka się takie mało bojaźliwe osobniki, to są to raczej bardzo rzadkie sytuacje. Tym razem trafiliśmy na wyjątkowo tolerancyjne ptaki i bardzo nietolerancyjne ukształtowanie terenu. Nie dość, że leżeliśmy głowami w dół, to dodatkowo cisnęliśmy się na bardzo wąskim kawałku ziemi. Tylko w tym jednym miejscu krzaki nie przesłaniały widoku i można było spokojnie fotografować. Niestety, również tylko w tym jednym miejscu nie można było ruszyć się nawet o milimetr, nie przeszkadzając sobie wzajemnie. Odrętwienie powoli zamieniało się w ból. A rycyki nieświadome naszej męczarni w najlepsze zabrały się za produkcje jajek.
W takiej chwili człowiek zazwyczaj zapomina o wszelkich niewygodach. Ja musiałam się jednak skupić podwójnie, bo moja ręka nie zapomniała, że jest zmęczona. Drżała w najlepsze, co skutkowało tym, że amplituda drgań na końcu obiektywu przypominała fale wzburzonego oceanu. Ani trochę nie ułatwiało to wykonania zadania, jakim było uwiecznienie na zdjęciach tej wyjątkowej sytuacji. Wyobraźnia jednak skutecznie motywowała do pokonania chwilowych niedogodności. W końcu nie codziennie ma się okazję do fotografowania tych wdzięcznych ptaków i to w dodatku w tak intymnych chwilach. Migawki aparatów terkotały bez wytchnienia.
Po krótkim uniesieniu nadszedł czas odpoczynku. Ptaki powolnym krokiem zaczęły się od nas oddalać, raz po raz zanurzając długie dzioby w gęstej łące i wyciągając smakowite kąski. My równie zaczęliśmy myśleć o powrocie do samochodu. Pomyśleć łatwo, tylko rozruszanie obolałych gnatów wcale nie było takie proste, jak się wydawało. Sapiąc i postękując zebraliśmy w końcu nasze cztery litery i powlekliśmy się do autka. Stan kart pamięci napawał nas optymizmem, a wstępne przeglądanie wywołało szerokie uśmiechy na twarzach. Po raz kolejny okazało się, że tropiąc przyrodę niczego nie można być pewnym na sto procent.