Kopiowanie zdjęć bez zgody Fotoczaty zabronione, proszę kontakt z nami w sprawie kopii zdjęć.

Jemiołuszki, co to okazały się być

Żubr (Bison bonasus) 9019

Jemiołuszki, co to okazały się być żubrami, a na koniec zmieniły się w wilka.

Bieszczady, Tatry – kolejne zdjęcia pięknie ośnieżonych krajobrazów. Mróz, śnieg bajecznie zimowe plenery. A ja co? Za oknem ciapa, deszcz i szarówka. Wisiałam na parapecie gapiąc się na krople spływające po szybie, a mózgownica pracowała na najwyższych obrotach. Gdzie by tu pojechać, gdzie się wyrwać i zakosztować choć odrobiny prawdziwej zimy? Z pomocą przyszła prognoza pogody. Meteogram zakomunikował zmianę. Najbliższe dni miały być śnieżne i mroźne. Odkleiłam więc nos od mokrego okna i zabrałam się za pakowanie. W tej sytuacji kierunek mógł być tylko jeden – Podlasie, a konkretniej Puszcza Białowieska. Znajomi zarzucili Internet zdjęciami jemiołuszek, pięknych krajobrazów i oszronionych żubrów. Zatęskniłam !

Hondziana jak zwykle niezawodnie dowiozła nas na miejsce. Ona też się ucieszyła wizją rozruszania kół. Im bliżej celu, tym radośniej parła na przód. Gdzieś pod samą Białowieżą musieliśmy trochę przyhamować jej radosne pląsy na oblodzonej drodze. Suma summarum do puszczy wjechaliśmy powolutku, ale za to ogromnie głodni zimowych przygód.

Termometr radośnie pokazywał – 17 stopni C. Słonko powoli chyliło się ku zachodowi, a my z zapałem brodziliśmy po kolana w śniegu. Przed nami powoli przesuwało się stado żubrów. Nieśmiało liczyliśmy na to, że ustawią się na tle zachodzącego słońca. W tej scenerii wyglądały obłędnie. Jeszcze parę kroczków, jeszcze kilka metrów i … żubry zaparkowały przy brogu z sianem. Na nic zdały się mamrotania i zaklinanie rzeczywistości. Prośby i groźby też nie odnosiły pożądanego rezultatu. Żubrzyszcza wpakowały paszcze w siano i ani myślały o przerwaniu posiłku. Nie pozostało nam nic innego, jak zebrać mozolnie rozstawiany sprzęt i zmienić trochę perspektywę. W zasadzie to nie byłby żaden problem, gdyby nie temperatura. Przy takim zimnie paluchy sztywnieją, a sprzęt też jakoś bardziej opornie reaguje. No ale jakoś się pozbieraliśmy. Dziwnym trafem zazwyczaj w takich przypadkach zwierzaki też postanawiają się pozbierać. Żubry w połowie naszych przenosin uznały, że czas zakończyć posiłek i odejść w bezpieczniejsze miejsce na nocleg. Skończyło się wiec na fotografowaniu maruderów i obżartuchów, bo tylko na takie się załapaliśmy z ponownym rozstawieniem sprzętu.

Pierwszy poranek w puszczy postanowiliśmy oddać jemiołuszkom. Jak postanowiliśmy tak też się nie stało. Mróz przegonił te cudne ptaszki w cieplejsze rejony kraju. Nie pozostało nam nic innego, jak odwiedzić starego znajomego Wikinga. Żubr, stary dobry znajomy niejednego fotografa, jak zwykle oddawał się spokojnej konsumpcji na „swojej” łące. Obok niego rozłożyło się leniwe towarzystwo. Ogromne brązowe futrzaki oszronione i obsypane świeżym śniegiem prezentowały się magicznie. Na swoją własną zgubę i nieszczęście wieczorem wpadł mi w ręce album ze zdjęciami żubrów. Fantastyczna inspiracja przed porannym fotografowaniem. Co nieco sobie dośniłam i rano z niespotykaną energią zabrałam się za realizowanie swojej wizji żubrzych zdjęć. Kroczek w prawo, kroczek w lewo. Troszkę do przodu, jeszcze bardziej troszkę, no i jeszcze odrobinkę. Za plecami usłyszałam złowrogi syk. Im więcej kroczków w stronę żubra robiłam, tym syk stawał się coraz bardziej dramatyczny. W końcu dramatyczne puf zmusiło mnie do zerknięcia za plecy. To co zobaczyłam było prawie tak białe jak śnieg, a z pewnością lekko wściekłe na moje wyczyny. Ostatnie klapnięcie migawki, koniec sesji. Syczadło stało w odległości kilku wielgachnych kroków ode mnie i burczało pod nosem „ Nigdy więcej sama na zdjęcia nie pojedziesz, co najwyżej na sikorki”! No cóż, sikorki też bywają ciekawe.

Popołudnie upłynęło też w żubrzym towarzystwie. Piękne stado krów z cielakami wypasało się na przestronnych łąkach pod lasem. I jak to zwykle bywa, że kiedy się człowiek spieszy to się diabeł cieszy. Tak też stało się tym razem. Leśne ścieżki podstępnie wykierowały nas nie na tę stronę łąki, którą sobie upatrzyliśmy. Żubrze mamy pozbierały pociechy i skryły się w lesie. Pozostało nam jedynie podkraść się do kilku byczków, pasących się spokojnie po drugiej stronie rowu. I nie byłoby w tym nic ekscytującego gdyby nie to, że po przeciwnej stronie też pojawili się foto amatorzy. Żubry zniesmaczone towarzystwem, raźnym truchtem ruszyły w naszym kierunku. Bez najmniejszego wysiłku pokonały rów i jego brzegiem postanowiły dojść do ściany lasu. Gdybyśmy stali tam gdzie chcieliśmy, wyszły by piękne zdjęcia pod światło. A tak ? Staliśmy na drodze kilku kompletnie dzikich i nieznajomych byków, które nie miały zamiaru zmieniać swojej trasy. Myśl o poprzestaniu na fotografowaniu sikorek, wydała mi się bardzo atrakcyjna. Wprawdzie niskie temperatury solidnie zmroziły świat dookoła, ale nas dopadło wyjątkowe szczęście do nietypowych sytuacji. Rów wzdłuż którego się poruszaliśmy, był solidnie zamarznięty. Prawie na całej swojej długości. Prawie, bo w tym miejscu gdzie się zatrzymaliśmy, w białym puchu wyrażenie było widać ciemne oczy oparzelisk. Lód wyglądał na niepewny i dość cienki. Wcale mi się nie uśmiechało pakowanie z całym sprzętem do zimnej wody, a żubry nadal szły wprost na nas. Trochę zwolniły swój trucht, ale nie zmieniły kierunku. Jeszcze kilka minut i staniemy z nimi pysk w pysk. Taka wizja wcale mi się nie podobała. Z drugiej strony, chęć zrobienia zdjęć galopujących „ bizonów” zmuszała mnie do kombinowania, co by tu zrobić, żeby było bezpiecznie, ale z szansą na wymarzone ujęcia. Zanim zdążyłam coś wymyślić, żubry zatrzymały się, lekki wiatr poniósł nasz zapach w ich stronę. Staliśmy tak chwile naprzeciw siebie, my robiąc zdjęcia a one? Pewnie zastanawiały się, co my do diabła robimy na środku ich ścieżki. W końcu towarzystwo ruszyło się i lekkim łukiem wyminęły nas. Kiedy ostatni promyk słońca schował się za lasem, żubry jak na komendę ruszyły kłusem. Ja również miałam ogromna ochotę ruszyć za nimi. Dopaść tej góry brązowego futra i porządnie wytarmosić. Toż to złośliwość najcięższego kalibru. Żeby galopki uprawiać jak aparat pracuje z szybkością szachisty na urlopie i jęczy, że nie jest noktowizorem. Złośliwe przerośnięte kosiarki do trawy! Mamrocząc do siebie te i inne inwektywy spakowałam sprzęt. Jeszcze nie podejrzewałam, że w aparacie obok, jest perełka, jedna czarna perła, która zmieni moje zdanie na temat zachowania żubrów. A niech sobie galopują ,kiedy chcą i gdzie chcą, oby jak najdłużej.

Kilka dni w puszczy –  pięknych mroźnych i żubrzych. Spotkani ludzie, nowi i dawno niewidziani znajomi. Dla takich chwil warto jest ruszyć w teren. Zadowoleni i pełni pozytywnej energii niespiesznie ruszyliśmy do domu. Już na nic nie liczyliśmy, niczego nie oczekiwaliśmy. Chcieć więcej to byłaby zachłanność. Jeszcze tylko kilka zdjęć krajobrazu. Lekkie obiektywy, przypięte do aparatów wylądowały w plecakach na tylnym siedzeniu Hondziany. Dzielny samochodzik, nie dał się pokonać temperaturze, mrucząc z zadowoleniem i pląsając po śliskiej drodze, wiózł nas z powrotem. Wyluzowani i zrelaksowani śmiejąc się w głos, nawet nie podejrzewaliśmy, co spotka nas za kolejnym zakrętem. Widok najzwyklejszy na świecie, jaki nie raz oglądaliśmy na podlaskich drogach. Oto środkiem pasa biegnie niespiesznie pies. Zwykły burek – szaro bury. Hondziana zwalnia, w końcu nie chcemy zrobić mu krzywdy. Pieseł spokojnie zbiega z asfaltu i na chwile zatrzymuje się, żeby popatrzeć na nas z dezaprobatą. Przez głowę przebiega myśl o ludziach, którzy porzucają swoich pupili w lasach. Kolejne sekundy powodują, że czuje jak na mojej twarzy pojawia się wyraz najwyższego zdziwienia i niedowierzania. Miny musieliśmy – oboje, mieć wyjątkowo głupie, bo bury przez chwilę ani drgnął. To co działo się w samochodzie, kiedy osłupienie minęło, ludzkie słowo nie opisze. Obiektywy wymieszane z aparatami, pokrywki, zaślepki i dekielki latające lotem koszącym. Sturęki potwór próbujący jednocześnie wydobyć aparat , przepiąć obiektyw i robić zdjęcia. Cokolwiek nie zatrzymało się na kolanach lądowało na podłodze. Pierwsza seria zdjęć z szerokokątnym obiektywem i filtrem polaryzacyjnym, bo drugiej na pewno nie będzie. W powietrzu brzęczało głupie pytanie „ale to na pewno nie pies?”  Kolejna seria i wilk rusza wzdłuż drogi. Nie ma zamiaru zmienić kierunku, więc podejmujemy próbę zmiany obiektywów. Mijają nas kolejne samochody, a kilka z nich zwalnia, widząc nasze dziwne pląsy. Udało się! Szara eminencja zatrzymuje się parokrotnie, węszy i znajduje coś pod śniegiem. Kontrolnie zerka w naszym kierunku i rusza dalej. Aparaty pracują pełną parą, ręce się trzęsą, pytanie o psa nadal lata luzem po samochodzie, a my nie możemy uwierzyć w to co się dzieje. Nie pamiętam ile razy zapchałam bufor w aparacie. Czułam się jakbym w ogóle nie spuszczała palca ze spustu migawki. Kątem oka zerkam na obiektyw tuż obok własnego policzka. Dziwne, że przy tak olbrzymiej amplitudzie drgań, nie oberwałam nim w ucho. Mój spokojnie spoczywa, pewnie podparty na drzwiach samochodu. Wszelkie emocje wpakowałam chyba w to głupie pytanie o psa. Dzięki temu cudem wyszło parę ostrych zdjęć. W końcu wilk postanawia przerwać tę chwilę naszego szczęścia. Jeszcze tylko krótkie spojrzenie prosto w obiektyw i zdecydowanym krokiem rusza przed maską samochodu. Kilka susów i już znalazł się po drugiej stronie drogi. Nie odwrócił się, nie spojrzał. Pewnym krokiem przemknął między drzewami i tyle go widzieliśmy. W końcu,  po chwili docierają do mnie pytania – zrobiłaś, masz ostre, wyszły? I za nim zdążyłam wykonać jakiś ruch, zerknąć na wyświetlacz, słyszę jak moich własnych ust wydobywa się to magiczne pytanie „ Ale to nie był pies? Na pewno?”  Dopiero pobieżne przeglądanie zdjęć w aparacie, sprowadza mnie na ziemię. Ręce zaczynają się trząść z emocji. Jeszcze nie tak dawno tylko marzyłam o spotkaniu wilka, pragnęłam, żeby pokazał się nawet z daleka. A tu proszę takie spotkanie, oko w oko. Po powrocie do domu szybko wysyłam fotkę znajomemu. Dopóki ktoś inny nie potwierdzi, że na tym zdjęciu jest wilk, to chyba nie uwierzę w to co widziałam. Zbiorowa iluzja, halucynacje, hipnoza – niech mi ktoś powie, że to nie sen. Nie to nie był sen, ani przewidzenie! Niedowierzanie ustępuję miejsca pełnej radości. To właśnie dla takich chwil warto jest pojechać do lasu. Po tą adrenalinę, przygodę która sprawia tyle radości. I choć jemiołuszek nawet nie słyszeliśmy, to wcale nie mamy im za złe, że ustąpiły miejsca żubrom i wilkowi.

2 komentarze Jemiołuszki, co to okazały się być

Wstaw komentarz

13 + dziesięć =