Marzenia się spełniają. Czasem, niezbyt często ale warto jest wierzyć i czekać. Oczywiście spełniają się w sobie tylko znanych okolicznościach i kolejności ale to już nie jest najważniejsze, ważny jest efekt końcowy.
Marzył mi się zimorodek, w miejscu gdzie będę mogła go spokojnie podglądać i fotografować. Wypatrywałam za nim oczy wszędzie gdzie tylko mógł się pojawić. Czasem nawet mi się śnił, ot taki przyrodniczy bzik. Więc słowa znajomego „o zobacz tu była jego norka i nadal często się tu pokazuje” podziałały jak balsam na duszę. Wystarczyło tylko znaleźć oddalone od niej miejsce, w którym najczęściej poluje.
Scenariusz spotkań z zimkiem stał się już pewnym rytuałem. Ciemną nocą, „nadludzką mocą” zwlekałam się z cieplutkiego łóżka. Przy okazji odkryłam jedną z intrygujących właściwości materaca, im wcześniejsza godzina do wstawania, tym materac wygodniejszy i trudniej się z niego podnieść. Około ósmej traci tę właściwość i staje się niewyobrażalnie niewygodny tak, że człowiek sam wyskakuję z łóżka. Dziwne.
O potworze z tysiącem nogawek i rękawów, już kiedyś pisałam. Z dalszych obserwacji nowy wniosek to taki, że potwór o dwudziestej spokojnie leży na fotelu i prawdopodobnie drzemie a o drugiej w nocy budzi się do życie z niespotykaną energią i mocą.
Potem szybka kawa, pakowanie i w drogę. Jedyna nienaruszalna i niezmienna zasada to taka, żeby wyjechać z wygodnym zapasem czasu. W nocy po drogach grasują oczy i nie wolno tego lekceważyć, mają do tego prawo i już!
Po dotarciu na miejsce wystarczy jeszcze parę razy zaplątać się w siatkę maskującą, boleśnie huknąć w piszczel, wylać wodę z buta i już. Czatownia stoi gotowa na spotkanie z zimorodkiem a przede mną emocjonalny rollercoaster.
Przed świtem jest cicho i spokojnie, rzeka budzi się powoli i malowniczo. Mgłami, światłem i dźwiękami. Tak jak górska kolejka powolutku nabiera tempa. A potem, kiedy jest się już na szczycie serducho na chwilę zamiera, w ucho wpada znajomy gwizd i wszystko nabiera zawrotnego tempa.
Z sekundy na sekundę wyczekiwany świst, przybliża się. W takiej chwili, żałuję że nie mam oczu tak jak ślimak, na czułkach. Wystawiłabym przez dziurki w siatce, żeby lepiej widzieć. Staram się nie mrugać, żeby nie przegapić tej niebieskiej torpedy. Skąd nadleci, czy ja na pewno ustawiłam aparat, w którą stronę się skieruje, czy ja skasowałam zdjęcia z karty, czy usiądzie na mój patyk, leci jeden czy dwa, cholibka mógł jeszcze trochę poczekać na lepsze światło, będzie polował czy już ma rybkę, oby miał rybkę, nie, nie lepiej żeby polował, gdzie on się podział? Galopada myśli trwa w najlepsze. Jest ! Usiadł sobie na patyku, fajtnął ogonkiem, zagwizdał i zaczął się rozglądać. Zerkną w moja stronę i przekrzywił główkę, jakby chciał powiedzieć „ aha już jesteś ok to zaczynamy.” Wciskam spust migawki.
Najpierw toaleta, śniadanie, potem obowiązki rodzicielskie. Zimek na patyku pojawiał się dość regularnie. Czasem przysiadał na kilka sekund, czasem fundował kilkuminutowy pokaz umiejętności łowieckich lub toaletowych po czym znikał gdzieś na kilkadziesiąt minut. Dając tym samym czas na ostygnięcie aparatu, który po dłuższych sesjach rozgrzewał się do czerwoności a ja mogłam na chwile paść plackiem na karimatę i wyprostować plecy. A potem od nowa: gwizd, oczy na czułkach, galop myśli, cichy terkot migawki, pad płaski na karimatę itd. Po kilku godzinach takich wygibasów dochodzi jeszcze jeden element, pad płaski na karimatę odbywa się w sposób niekontrolowany i z cichym jękiem „ o rany moje plecy”.
Kiedy słonko zaczyna coraz radośniej i mocniej świecić, czas zmykać do domu. Poranek miną i ma rzece zaczynają się wędkarsko – turystyczne migracje człowieków. Zimek nic sobie z nich nie robi, ja natomiast mam już dość. Jestem pewna, że gdzieś w Internecie krążą już zdjęcia takiej zielonej gamoły, jeszcze w życiu tyle osób mnie nie fotografowało, pora do domu.
Korzystając z nieobecności tego niebieskiego perszinga, zbieram cały mój majdan i tak jak na początku wystarczy jeszcze tylko raz zaplątać się w siatkę, huknąć w drugi piszczel, wylać wodę z drugiego buta i można spokojnie pakować klamoty do samochodu.
I tak minęły trzy tygodnie pod znakiem niebieskiego szaleństwa, o trzeciej w nocy zastanawiałam się dlaczego ja do diabła nie zbieram znaczków a o dziewiątej rano gotowa byłam hymny pochwalne na temat matki natury śpiewać. No cóż pozostawię więc zbieranie znaczków ludziom o stalowych nerwach i niezłomnym charakterze, sama zajmę się czymś lżejszym, niech już będzie to fotografowanie ptaszków, skoro się przyplątało niech trwa.